Granica: Božaj – Hani i Hotit
Granicę Albanii z Czarnogórą przekraczamy na niewielkim przejściu Božaj – Hani i Hotit, położonym obok malowniczego Jeziora Szkoderskiego. Od granicy do pierwszego celu w Albanii, czyli miasta Skhoder, dzieli nas tylko 40 km. Na granicy zafundowano nam postój, prawie dwugodzinny, właściwie bez powodu. Podobno biorą turystów na przeczekanie, w kantynie trzeba uiścić jakąś tam opłatę „wjazdową”, a potem jest z górki. Przez ten czas gapiliśmy się na snujące się po płyciźnie jeziora kozy, dla zabicia czasu podziwiając okoliczne widoki. Kiedy już wjechaliśmy do Albanii, widoki nie raz nas zaskakiwały.
Skhoder – pierwsze miasto kontrastów
Skhoder – z pozoru tylko niewielkie miasto, w rzeczywistości jedno z największych i najstarszych w kraju. Dało nam posmak prawdziwej Albanii, państwa rozlicznych kontrastów: urbanizacyjnych (nowe osiedla, budynki pełne wywieszonych anten satelitarnych, w sąsiedztwie kompletnie zapadłych, zapadających się domostw), infrastrukturalnych (asfaltowe drogi, zamieniające się nagle w ledwie utwardzoną nawierzchnię, oszczędne w znaki drogowe i kierunkowskazy), automobilowych (liczne mercedesy obok furmanek i zaprzęgów konnych) i społecznych (w mieście widzialni głównie mężczyźni). W jednym miejscu zobaczysz tu socjalistyczne pomniki, prowizoryczne ronda, sporo policyjnych patroli, zawsze gdzieś obok meczety i rzadko widoczne małe, prywatne sklepiki. W tle niespodziewanie pojawią się zwierzęta domowe (kury i wyprowadzane barany lub kozy), a wszystko to w jednym mieście.
To w Szkodrze spotkaliśmy jednych z niewielu Polaków. Tu też posmakowaliśmy lokalnej kawy w jednej z nielicznie otwartych jeszcze w południe kawiarni. Ze zwiedzania – najpierw Meczet Ebu Bekr Mosque, do którego weszliśmy bez problemu, płacąc niewielką daninę człowiekowi, który nas wpuszczał. I choć nie można meczetu obejrzeć w całości, a jedynie pobieżnie (bez wchodzenia na górę), na początek musiał nam wystarczyć skromny wystrój parteru.
Zamek Rozafy (Rosaphy)
Krótki spacer wąskimi i ubogimi uliczkami wystarczył, by rozrysować sobie schemat miasta. Poza nim chcieliśmy jednak zwiedzić usytuowany nieopodal miasta zamek, stąd musieliśmy zważać na nieuchronnie zbliżający się zachód słońca. Dojazd na wzgórze zamkowe okazał się nie najprostszy, głównie dlatego, że do ruin prowadzi jedna, utwardzona droga, która oprócz transportu kołowego służy też mieszkańcom do… transportu stad kóz, i owiec. Wzdłuż murów dojechaliśmy na szczyt i mogliśmy, w sam raz podczas zachodu, podziwiać panoramę miasta. Ruiny zamku Rosaphy kończyliśmy zwiedzać po zmroku, wspomagając się tylko zamkowym oświetleniem. Byliśmy tam na tyle późno, że zostaliśmy przypadkowo zamknięci na jego terenie (ach te „godziny otwarcia”). Na szczęście obyło się bez wzywania pomocy i zostaliśmy grzecznie, tunelem, wyprowadzeni przez tamtejszego stróża. W efekcie też nie udało nam się zrobić praktycznie żadnych wyraźnych zdjęć. Taka technika.
Za pierwsze miejsce noclegowe posłużyło nam przypadkowe pole, nieopodal miasta. Obudziły nas pasące się krowy, wypasane przez zaciekawionych właścicieli pola. Co było fajne to to, że nie potraktowali nas jak intruzów, a wręcz z sympatią – z ich pomocą wyjechaliśmy bezpiecznie na główną drogę (w nocy nie widzieliśmy, po jakich wertepach tam się dostaliśmy). Kierunek – Lezha. Blisko, bo nieco ponad 40 km, i tyle samo czasu na przejazd.
Lezha
Miasto, z którego Albańczycy są szczególnie dumni, z mauzoleum ich narodowego bohatera, Gjergja Kastrioti Scanderbega. Jego surowa struktura przypomina plac robót, ale podobno efekt „nieskończoności” jest zamierzony. W Lezhi udaliśmy się na miejscowy targ mięsny, jednak nie z zamiarem zrobienia zakupów – mięso w temperaturze +30 st. C nie zachęca do spożycia. Chociaż może ono właśnie, jak żadne inne, miało prawo nas „wzywać”. Sama Lezha nie ma wiele do zaoferowania, dlatego rozstaliśmy się z nią dość szybko.
Kolejne na mapie: Kruje. Odległość podobna poprzedniej – przed nami mniej niż 50 km całkiem przyjemnej jazdy A1 (E762).