- Meteory, Grecja – bajeczne klasztory w górach
- Delfy, Grecja – zwiedzanie wykopalisk
- Ateny, Grecja – zwiedzanie, atrakcje, zabytki
- Korynt, Grecja – zwiedzanie i zabytki
- Epidauros, Grecja – teatr z idealną akustyką
- Tiryns, Grecja – gród – pierwsze małe rozczarowanie
- Mykeny, Grecja
- Tegea, Grecja – ruiny teatru, świątynia Ateny
- Olimpia, Grecja, Peloponez – zabytki, atrakcje, zwiedzanie
Wysiedliśmy przed wczesnochrześcijańską bazyliką, w środku obszaru archeologicznego Tegei. Barwny opis tego miejsca w przewodniku zapowiadał prawdziwą ucztę dla oczu, tymczasem rzeczywistość znacznie odbiegała od naszych wyobrażeń. Ruiny teatru, o czym informowała też tabliczka, to raptem kilka kamieni, zgrabnie ułożonych na tyłach bazyliki. Równie dobrze można by tam postawić informację: świątynia lub odeon. W każdym razie, trudno było to nawet nazwać ruinami, chyba, że istnieje pojęcie „ruiny ruin”.
Tegea, Grecja – średniowieczne osiedle i sala kolumnowa
Średniowieczne osiedle czy sala kolumnowa także nie prezentowały się okazale. Muzeum o tej porze było już nieczynne, a my próbowaliśmy dowiedzieć się od mieszkańców wioski, gdzie znajduje się – tu cytat z przewodnika – „olbrzymia świątynia Ateny”. Bariera językowa w tym miejscu okazała się jednak nie do przeskoczenia, a tubylcy nie reagowali nawet na dźwięki słów „Athenai” czy „museum”. Dziwne miejsce. Ponieważ zapadał zmierzch, nie zdecydowaliśmy się na piesze błądzenie po wiosce; targała nami złość z powodu niepotrzebnego zboczenia z trasy dla zabytków Tegei, i nie chcieliśmy spędzać w niej nocy.
Tegea – Olimpia – Grecja
Czas się kurczył, a nas czekała jeszcze daleka podróż do Olimpii. Na szczęście, tym razem łapanie stopa nie trwało długo, a zatrzymało się dla nas młode, greckie małżeństwo. Na pytanie o świątynię Ateny kobieta uśmiechnęła się i powiedziała, że praktycznie nic nie straciliśmy, gdyż jej ruiny wcale nie są takie okazałe. Nie straciliśmy zatem nic, prócz czasu. Dojechaliśmy do wjazdu na autostradę; to jedyne miejsce, z którego mogliśmy teraz próbować przemieścić w stronę Messeny. Powzięliśmy decyzję, że zaryzykujemy taką podróż pod warunkiem, że wyruszymy jeszcze dziś. Świadomość, że najgłębsze południe Peloponezu może nam zabrać przynajmniej jeden dzień więcej, nie dawała nam teraz szerszego pola manewru. Musieliśmy dotrzeć w okolice Salonik najpóźniej za 2-3 dni, nie ryzykując spóźnienia na samolot. Od dwóch dni toczyliśmy dodatkową walkę z wiatrem, który czasem zbyt mocno schładzał upalne greckie powietrze.
Olimpia. Rozkładając przy autostradzie namiot byliśmy pewni, że to ostatni etap naszej podróży. Natomiast nie byliśmy przekonani, na czyim kawałku ziemi ani pod czyim drzewem rozłożyliśmy się tej nocy (w pobliżu stały jakieś domy i baraki). O jedno drzewo dalej pasł się osioł, którego ryczenie umilało nam wietrzną i gwieździstą noc.
Po raz pierwszy nie obudziliśmy się sami, i nie zrobił tego łeb osła wbity w nasz namiot. Przy wejściu stał młody chłopak, zapewne syn właścicieli tego terenu, i pytał nas w języku greckim o coś, czym było chyba: „co tu robicie?” albo „kiedy się stąd zmyjecie?”. A wszystko z iście greckim spokojem. Po krótkiej wymianie zdań na migi wyjaśniliśmy mu, że po śniadaniu, porannej toalecie i pamiątkowym zdjęciu z osłem, już nas nigdy w życiu nie zobaczy. Musieliśmy cofnąć się do Tripolis, a stamtąd szybko wyjechać już w stronę Olimpii; przed nami ponad 150 km drogi. Na razie udało się zatrzymać samochód dwóch młodych chłopaków. Ci obiecali przewieźć nas przez Tripolis i wysadzić przy wylocie z miasta. Po 15 minutach szybkiej jazdy staliśmy już, w pełnym słońcu, przy wyjeździe z Tripolis, przygotowani na kolejne samochodowe łowy.
Długo trwało, zanim ktoś się nad nami „zlitował”. I to nie byle kto, bo właściciel pobliskiej winnicy, świetnie władający językiem angielskim i znający wojenne historie okolicy, którymi raczył nas po drodze. Zatrzymując się, na chwilę, w rodzinnym domu, uraczył nas jeszcze czymś: butelką własnego wina (rocznik 2003). Po przejechaniu następnych paru kilometrów pożegnaliśmy się w Lebidi (30 km od Tripolis), do której on dowoził towar, a która dla nas okazała się kolejnym dłuższym przystankiem.
Lebidi, Grecja, Peloponez
Lebidi to mała, urocza wioska, jakich w Grecji niezliczona ilość. Były chwile, w których żałowaliśmy, że w żadnej z nich nie możemy się na dłużej zatrzymać, zasmakować w lokalnej, surowej atmosferze greckiego folkloru, upoić się ouzo w którejś z przytulniejszych tawern i odpocząć. Czas mijał jednak nieubłaganie.
Stanęliśmy na zakręcie, tuż przy posterunku miejscowej policji, licząc na powolniejszą jazdę kierowców, a co za tym – na większe szanse zatrzymania kogokolwiek. Godzina. Tyle czasu czekaliśmy na ludzi bliżej zainteresowanych naszym losem (pomijając policyjny radiowóz, ale to tylko informacyjnie). Starsze małżeństwo; nie jechali wprawdzie do Olimpii, ale obiecali podwieźć nas przynajmniej 20 km. „Dobre i to” – myśleliśmy wtedy, ale na miejscu, do jakiego nas później dowieźli, już tego żałowaliśmy.
Sama trasa minęła sympatycznie; znali parę polskich formuł typu „jak się macie”, „na zdrowie” itd., bo jak się okazało, oboje przez 40 lat mieszkali w Chicago i mieli bliski kontakt z tamtejszą polonią (kolejni!). Poza tym, rozmowy dotyczyły praktycznie wszystkiego. Mijaliśmy niewielkie wioski, których nie obejmowała nasza mapa, ale nieustannie byliśmy zapewniani, że na końcu tej drogi znajdziemy się bliżej Olimpii. I jak tu nie zaufać dobrodusznym staruszkom?
Mogliśmy nie ufać. Zamiast na zachód Peloponezu, wieziono nas w północne jego rejony. Zboczyliśmy skróciła. Zamiast drogi nr 74, my podróżowaliśmy nr 33. Oczywiście, oni zapewnili, że dowieźli nas na drogę, z której łatwiej będzie się dostać do Olimpii, i za godzinę powinniśmy być już na miejscu. Nie ciekawiło nas nawet, skąd mieli takie dane? Wściekli, staliśmy na rozstaju dróg, w górskiej wiosce bez nazwy, gdzie dojeżdżają może dwa autobusy na dzień, a ludzie nie znają innego języka poza greckim. Teraz dopiero musieliśmy liczyć na szczęście. Wielkie szczęście.
Pickup. Już raz podróżowaliśmy na jego pace, wtedy to jednak były 2 km. Teraz, w ten sposób, przemierzyliśmy ich prawie 15. Jakimś trafem owady omijały nasze otwarte, rozdarte uśmiechem, usta; chłoszczący po uszach wiatr skutecznie nas ogłuszał, tak, że musieliśmy się położyć plackiem, by osłaniały nas boki bagażnika. Chłopcy nie darowali sobie szybkiej jazdy po krętych, górskich drożynach, a nam wszystko było tak wspaniale obojętne; byle bliżej Olimpii.
Jazda musiała się kiedyś skończyć. Staliśmy teraz z pakunkami przy skromnej stacyjce paliw. Na pobliskim słupie chybotała tabliczka przystanku autobusowego, tradycyjnie bez rozkładu. Ani właścicielka stacji, ani obecny tam młodzieniec, nie mówili po angielsku. Wskazywanie palcem na mapie też na nic się zdało: Ci ludzie nie znali się na topografii. Nie wiedzieliśmy: gdzie dojechaliśmy, jak daleko stąd do celu, czy jesteśmy na dobrej drodze. Z chwilowej opresji wybawiła nas pewna dziewczyna, która przyjechała zatankować tu paliwo. Porozumieliśmy się po angielsku: byliśmy w Aroanii. Przynajmniej kierunek właściwy. Niestety, nie mogła nam więcej pomóc, bo nie jechała w tamtą stronę. Gdzieś tam jechał za to młodzieniec, który, zupełnie niczego nie rozumiejąc, cały czas przysłuchiwał się naszym rozmowom. I to do jego samochodu chwilę później wsiedliśmy! Po pierwsze: jechał w dobrą dla nas stronę, po drugie: zatrzymał się i zaoferował pomoc. Drugi błąd tego dnia, ale to wyszło dopiero po przejechaniu następnych 5 km.
Ponieważ zupełnie nie mogliśmy się dogadać, wylądowaliśmy z nim na wiejskim podwórku jego przyjaciół lub rodziny, których wezwał na pomoc w porozumieniu się z nami. Co z tego, skoro żadna z czterech osób nie potrafiła nawet słowa w języku angielskim, a na mapie znali się tyle, co on. Czyli nic. Nikt nie potrafił nawet określić, w jakiej wiosce aktualnie się znajdowaliśmy. Jedyne, co potrafili, to – prócz zniszczenia nam mapy drogowej – pokazać palcem kierunek powrotny i wykrztusić „Tripolis”. Nie, dziękujemy, ale tam już dzisiaj byliśmy.
Człowiek jechał dalej. Wsiedliśmy na powrót do jego samochodu w nadziei, że najbliższa wieś będzie większa, a ludzie mniej zacofani, i ktoś nas w końcu stąd zabierze! Chcieliśmy folkloru? Teraz serwowano nam go w nadmiarze. Słońce bezlitośnie parzyło, czas przyśpieszał, a my wciąż znajdowaliśmy się daleko od Olimpii. Ba! Dokładnie nie wiedzieliśmy nawet, gdzie? Póki co jechaliśmy jednak z nim. Zatrzymywał się co chwilę zaczepiając, zapewne znajomych, i pytając o coś (chyba nadal szukał tłumacza). Uparcie też zwracał się do nas po grecku, a my, nijak nie mogliśmy mu wpoić, że w tym języku się nie dogadamy.
W końcu zatrzymał się za najbliższą wioską (kolejną nieoznaczoną) i tam dał do zrozumienia (wymownym gestem pocierania palcami), że nie może dalej jechać, bo paliwo kosztuje. Nasz czas też – pomyśleliśmy – po czym grzecznie opuściliśmy jego pojazd, dziękując za podwiezienie, a duchu pocieszając się, że na większego kretyna, marnującego nasz dzień, to już chyba nie trafimy.
Teraz dopiero byliśmy uwięzieni, w górach, kilka kilometrów od następnej wioski, przy wyludnionej drodze, którą przejeżdżał jeden samochód na 10 minut. Przysiedliśmy, by zebrać siły, które skutecznie odbierało nam palące słońce i brak, najmniejszego nawet, powiewu wiatru. Krótki odpoczynek przed marszem drogą nr 33, w kierunku Lampei; tam mieliśmy nadzieję złapać dalszy transport.
Stawialiśmy powłóczyste kroki, krocząc poboczem i machając na przejeżdżające z rzadka samochody. Niestety, albo byli to turyści w wypchanych rodziną autach, albo miejscowi, którzy głupio wzruszali ramionami. Czy nikt nie widział, w jak beznadziejnej sytuacji się znaleźliśmy?
Nie pamiętam, ile w sumie upłynęło czasu: godzina, może dwie? Przeszliśmy dobre 3 km podziwiając górskie widoki, olbrzymie spady, przepaści i grecką florę.
Wystraszyłem się, kiedy Ewa niemal wyskoczyła przed maskę nadjeżdżającej wywrotki, rzucając gniewne formułki do kierowcy, który wskazał na kierunek jazdy, ale nie do końca był przekonany, czy się dla nas zatrzymać. Jednak zatrzymał, a zapytany o to, czy jedzie w stronę(*) przecząco kiwnął głową, jednak my już wpakowaliśmy się do kabiny. Nieważne, jak daleko, byle we właściwą stronę, i byle nie pieszo.
Przejechaliśmy kilka km i teraz mogliśmy spokojnie rozkoszować się otaczającymi nas zboczami masywu górskiego. Ten beztroski stan przerwało nam nagłe skręcenie w prawo, na wąską drogę, która wyraźnie zbaczała z naszej, właściwej. Kierowca wywrotki uśmiechnął się, ze spokojem wskazał na tył załadowany kamieniami i powiedział, że to zajmie krótką chwilę, po czym wrócimy na trasę. Kilka minut nie zbawiłoby nas, a moglibyśmy przecież o wiele dłużej stać i machać do przejeżdżających samochodów.
Niewinne, z pozoru, wysypanie kamieni przedłużyło się jednak, a kierowca zafundował nam potężną dawkę dreszczowca, który niekoniecznie musiał zakończyć się happy endem.
Wjechaliśmy w podjazdową uliczkę, której szerokość uniemożliwiłaby wyminięcie samochodu nawet przez rowerzystę. Posuwaliśmy się mozolnie i z trudem stromym i niebezpiecznym wjazdem, bacznie obserwując, czy przypadkiem słowo „wywrotka” nie stanie się ciałem i nie zaliczymy nagłego przechyłu w tył. Nakierowywany przez pomocnika i wspierany przez nasze komentarze, dzielny kierowca starał się mieścić w – pozbawionej pobocza, acz asfaltowej – uliczce. Z lewej strony ostro nachylony spad plus zabudowania gospodarcze, z prawej również gospodarstwa, tyle że w niektórych miejscach ogrodzone murem. Woleliśmy wprawdzie porysować samochód po naszej stronie niż stoczyć się w dół z niemałą szybkością, jednak kierowca wyraźnie starał się ocalić i samochód, i nas.
Powoli wtoczyliśmy się do miejsca zsypu, którym okazało się podwórko ostatniego, chyba najwyżej położonego domu w tej wiosce. Po rozładunku czekały nas jednak o wiele silniejsze emocje: gimnastyka przy powrocie, tą samą uliczką, w dół wioski. A przy tym jazda frontem to pestka.
Robotnicy pracujący przy budowie czynnie zaangażowali się w nasz bezpieczny zjazd: jeden stanął na naczepie, drugi szedł przed autem i krzyczał, gdy koła cofającego się pojazdu balansowały zbyt blisko krawędzi skarpy; kierowca, przy uchylonych drzwiach, łamał sobie kark kręcąc głową na wszystkie możliwe strony, zaś my kontrolowaliśmy prawe boczne lusterko i modliliśmy się o łagodną śmierć. Długo trwało, zanim wywrotka znów stanęła na prostej i wszyscy zgodnie mogliśmy odetchnąć. Charakterystyczny uśmiech na twarzy kierowcy świadczył o tym, że i jemu nie było lekko na sercu. Dla pełnego rozluźnienia włączył taśmę z jakimś greckim hitem i, teraz już pewnym tempem, wracaliśmy na właściwą drogę.
Wesoły, już teraz, kamieniarz, przewiózł Nas swoją ciężarówką jeszcze kilkanaście kilometrów, i wysadził na skrzyżowaniu, przy Skiadas, skąd do Olimpii zostały nam tylko 44 km. Blisko, choć wciąż znajdowaliśmy się głęboko w górach i musieliśmy wliczyć stratę kolejnych godzin na złapanie okazji. Rozłożyliśmy bagaże wzdłuż drogi. Z zapasem wody i (prawdopodobnie) wolnego czasu, zabraliśmy się – teraz już za popołudniową – toaletę, wciąż czujni na nadjeżdżające samochody. Przy myciu zębów, zaskoczył nas zdewastowany pickup Roma rozwożącego po okolicznych wsiach ziemniaki. Przyzwyczajeni do jazdy w ciasnych kabinach pickupów, wsiedliśmy, trzymając w zębach szczoteczki.
Zjeżdżaliśmy w dół, w stronę Olimpii, nie wiedząc, dokąd uda Nam się tym razem dojechać. Rom kierował ostrożnie, balansując pomiędzy żółwiami chodzącymi po drodze, radując się niczym dziecko, na ich widok, i wskazując palcem każde mijane w ten sposób zwierzę. Śmialiśmy się razem z nim, jedną ręką łapiąc równowagę na licznych, ostrych zakrętach, podtrzymując szczoteczki w drugiej.
Lala. Oddalona od Olimpii zaledwie 14 km. Gdyby nie podróż z Amerykanami, być może już dawno chodzilibyśmy po starożytnym mieście. A tak? Czekaliśmy przy wyjeździe z kolejnej wioski, w nadziei, że któryś z rzadko przejeżdżających tędy samochodów powiezie Nas przez ten krótki odcinek. Mijała kolejna godzina i już zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie uderzyć pieszo do Olimpii, gdy zatrzymał się mężczyzna, jadący do Platanos. O ile Roma cieszyły żółwie, o tyle tego Greka zachwycały unoszone przez wiatr, zeschnięte krzewy. My cieszyliśmy się jednak z czegoś zupełnie innego. Na początek, naszym oczom ukazał się starożytny stadion…