Autobus z Katherini do Dion jechał niecałe pół godziny. Krótki spacer od przystanku na obrzeża wsi, do wykopalisk, i w chwilę później staliśmy już na rozległym terenie starożytnego miasta. Ku naszemu, niemałemu, zaskoczeniu, Ewa – po okazaniu karty isic – nie zapłaciła za wstęp, z racji naszego wstąpienia w szeregi państw UE 1 maja tego roku. Nie wiedzieliśmy, czy tak będzie przy każdym kolejnym zwiedzanym (obszarze archeologicznym), jednakże na początek, finansowo, zapowiadała się opłacalna wycieczka.
Dion, Grecja – świątynia Isis i teatr
W Dion, mieście, które w V w.p.n.e. było jednym z dwóch najważniejszych ośrodków kultu Zeusa w Macedonii, najlepiej zachowały się ruiny świątyni Isis oraz teatr. Na rozległym terenie wykopalisk ocalały ponadto pozostałości przebogatych łaźni, latryn, ogromnego Domu Dionizosa, Świątyni Demeter oraz odeonu. To miał być, i był, przedsmak tego, co czekało Nas w ciągu najbliższych paru dni. Niestety, nie odwiedziliśmy nieczynnego tego dnia muzeum, ale sam spacer po starożytnym mieście i tak zrobił dobre wrażenie. Trochę dziwiło, że na ścieżkach mijaliśmy nielicznych zwiedzających, ale przypisaliśmy to dość wczesnej porze dnia. Cóż, śpieszyliśmy się na powrót do Katherini, skąd chcieliśmy jeszcze tego dnia wyruszyć w dalszą podróż.
Dion, Grecja –> Delfy
Niestety, mimo bliskiej odległości, autobusy do Katherini kursują niezwykle rzadko. Musieliśmy zdać się na łaskę i niełaskę kierowców, których też zbyt wielu tędy nie przejeżdżało. Kolejna trening przed zaplanowaną formą dalszego przemieszczania się.
Minęło trochę czasu, zanim ktoś się zatrzymał, dla Nas jednak było najważniejsze, że mógł podwieźć pod samą stację kolejową w Katherini. Na miejsce przybyliśmy pół godziny przed odjazdem pociągu. Dziennik pierwszego dnia podróży otwarty…
Wysiedliśmy na małej stacyjce w Bralos. Szczęściem, pierwszy napotkany tam człowiek mówił parę zdań po niemiecku i wytłumaczył, którędy dojść do głównej drogi, na wylotówkę w stronę Delf. Tego popołudnia musieliśmy pokonać jakieś 60 km.
Stanęliśmy przy wjeździe na główną drogę. Upał zlewał nasze buty z rozgrzanym asfaltem. Pustkowie. Pierwsze pół godziny czekania na zmiłowanie kierowców. Pierwszy zatrzymany samochód. Mężczyzna, który zabrał nas swoim pickupem, nie pozwolił usiąść Ewie na przednim siedzeniu. Wszystko jedno – jechaliśmy ściśnięci w kabinie kierowcy, a nasze bagaże turlały się po bagażniku. Najważniejsze, że jechaliśmy w dobrym kierunku. Wysiadka w Amfissie.
Tak, od teraz, miał wyglądać scenariusz naszej podróży: dojazd, rozmowa z mieszkańcami (o ile mówili po angielsku), wyjście poza miasto i czekanie. Przechodząc przez miasteczko, minęliśmy ruiny i pomnik symbolizujący rozegraną parę ładnych wieków temu bitwę. Nie pierwsze to takie miejsce, i nie ostatnie w Grecji. Stanęliśmy przy tablicy końca Amfissy. TIR. Mówi się, że to ich kierowcy najczęściej zabierają pasażerów w podróż; to był jednak nasz jedyny TIR w przeciągu kolejnych 6 dni.
Miło, człowiek mówił po angielsku i skory był do rozmowy. Nie dziwne. Sącząc kawę, przyznał, że to jego druga doba bez snu. Jazda z nim nad przepaściami górskiego masywu Parnasu, była naszym pierwszym, małym thrillerem. Napięcie rozładowywał pytaniami typu: „Czy Wałęsa jeszcze żyje?” i uśmiech, gdy mówił że jego tato to skóra zdjęta z naszego eks-prezydenta. I fakt, że nie był on zawodowym kierowcą ciężarówki, a strażakiem.
Przejechaliśmy 30 km i znów staliśmy na rozdrożu, przy gaju oliwkowym. Ostatnim kierowcą tego dnia, przed Delfami, okazał się być młody Grek, nie rozumiejący ni w ząb w innym, niż grecki, języku. Na hasło „Delfy” skinął tylko, byśmy wsiedli do jego pickupa. Znów w trójkę, w ciasnej kabinie samochodu, mijaliśmy małe, górskie wioski, w uliczkach, których zwalniał co raz po to, by zagadać do miejscowej przekupki czy „postraszyć” bawiące się przy ulicy dzieci, trąbiąc na wszystkich, śmiejąc się przy tym radośnie. Grek dowiózł nas, drogowymi skrótami i przełajami, wprost pod znak „Delphi”. Byliśmy na miejscu przeznaczenia.